Kultura Liberalna Kultura Liberalna
698
BLOG

DZIEKAN: Syria – ostatnia kostka arabskiego domina?

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Polityka Obserwuj notkę 14

Każde państwo powinno samo radzić sobie z własnymi problemami. Kraje Bliskiego Wschodu również. Pozwólmy im dalej budować ich własną historię, pamiętając, że budują ją dla siebie, nie dla nas.

Kiedy wybuchła Arabska Wiosna – w świecie arabskim chętniej nazywana Arabską Rewolucją – dziennikarze i analitycy od razu założyli, że oto mamy do czynienia ze zmianami demokratycznymi, a rewolucje obejmą cały świat arabski. Tak jakby to były bliźniacze kraje z dokładnie takimi samymi problemami. Stworzono wtedy teorię domina, a kolejne wydarzenia – w Tunezji, Egipcie, Libii – zdawały się ją potwierdzać. Ale w którymś momencie domino przestało się przewracać. Zatrzymała je Syria, gdzie kostka chwieje się już od wielu miesięcy, ale jakoś nie chce się przewrócić. Sprawdza się inna opinia: Bliski Wschód jest nieprzewidywalny. To, co zadziałało w Egipcie i Tunezji w sposób dość podobny, w Libii nieco inaczej, bo skończyło się zamordowaniem „przywódcy narodu”, w Syrii nie chce zadziałać. A więc co dalej z Syrią?

Nie odważę się na to pytanie odpowiedzieć, bo zbyt dobrze znam Bliski Wschód i zbyt mocno wierzę w dogmat o jego nieprzewidywalności, może dlatego, że się po prostu sprawdza. W tej chwili niemal wszystko wskazuje na to, że rządy Baszara al-Asada chylą się ku końcowi i trudno wyobrazić sobie sytuację, która mogłaby temu zapobiec. Poza interwencją z zewnątrz – ale do niej świat zachodni się nie spieszy. Nie ma na nią międzynarodowej zgody (ze strony Rosji i Chin), nie ma też zbyt głębokiego, szczerego zainteresowania innych państw. Prawdziwe powody tej dziwnej sytuacji póki co są trudne do zinterpretowania. Można się tylko domyślać, że chodzi o kwestie wpływów – zarówno politycznych, jak i gospodarczych.

Kwestia czynników politycznych jest jasna. Syria to jedno z tych państw Bliskiego Wschodu, które nigdy nie chciały się poddać – i nie poddały się – dyktatowi Stanów Zjednoczonych i Zachodu. Podobnie jak Libia za Al-Kaddafiego. Dlatego można postawić raczej pytanie: dlaczego więc Zachód nie chce pomóc bojownikom „Wolnej Syrii” w większym zakresie? Podejrzewam, że chodzi tu o wątpliwość „co potem?”, przed jaką stają państwa zachodnie. Przekonały się już bowiem, że arabskie rewolucje niekoniecznie wprowadzają w swych krajach porządki demokratyczne na modłę zachodnią i mogą okazać się bardziej problematyczne niż dotychczasowe reżimy. Natomiast władze w Damaszku to wróg poznany, a jednocześnie ważny gracz w konflikcie bliskowschodnim. Można mieć pewność, że Al-Asad nie wykona żadnego kroku, który można by uznać za „szalony” czy „nieprzewidywalny”. A nie wiadomo, kto mógłby przejąć władzę w Damaszku po jego upadku. Biorąc pod uwagę wydarzenia w Egipcie i Tunezji, mogłyby to być siły muzułmańskie. To jeszcze bardziej skomplikowałoby sytuację Izraela, a na to USA nie mogą sobie pozwolić – już wydarzenia w Egipcie spowodowały popłoch wśród izraelskich przywódców. Nie wiadomo, jak zmieniłaby się sytuacja tego państwa, gdyby jeszcze jedna część granicy miała charakter mniej lub bardziej „fundamentalistyczny”. Aspektu gospodarczego nie ma co szerzej rozwijać – Syria nie ma wystarczających zasobów ropy naftowej. To nie Libia, gdzie tych zasobów należało bronić.

W Syrii sytuacja o tyle również różni się od rewolucji w Egipcie, Libii czy Tunezji, że walkę prowadzą dość ograniczone liczebnie siły. Nie można mówić – tak jak w tamtych krajach – o „rewolucji ludowej”. Można żywić przekonanie, że taki powszechny ruch już dawno zmiótłby prezydenta z powierzchni ziemi. Choć o tym się nie mówi, nadal ma on spore poparcie w kraju.

I na koniec pozostaje pytanie być może najważniejsze: interweniować czy nie? Tu nie powiem niczego nowego. Zawsze byłem i pozostaję przeciwnikiem obcych interwencji w świecie arabsko-muzułmańskim, ponieważ rzadko przyczyniają się do poprawy sytuacji w atakowanych krajach. Każde państwo powinno samo radzić sobie ze swoimi problemami. Kraje tamtego regionu również. To nie prymitywne, niemające historii ani doświadczeń politycznych „bantustany”. Swego czasu potrafiły wywalczyć sobie niepodległość, potrafią również same zmieniać swe ustroje, obalać władców wtedy, gdy uznają to za właściwe. Pozwólmy im dalej budować ich własną historię, pamiętając jednocześnie, że budują ją dla siebie, nie dla nas.

* Marek M. Dziekan, profesor arabistyki, pracuje w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego.

** Tekst ukazał się w dziale "Temat tygodnia", w "Kulutura Liberalna" nr 189 (34/2012) z 21 sierpnia 2012r.

 

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka